Wspomnienia
Szmulki
Co to są Szmulki?
Nie co to ale gdzie.
Szmulki to taka nieoficjalna, potoczna nazwa obszaru Pragi Północ zawarta miedzy torami kolejowymi Dworca Wschodniego, Dworca Wileńskiego a ulicą Targową. Wewnętrzną oś tego obszaru wytyczają ulice Ząbkowska, Kawęczyńska i odcinek ulicy Radzymińskiej od zbiegu tamtych ulic aż do samego wału.
W rzeczywistości to obszar Szmulek nie dochodzi ani do Targowej ani nie obejmuje całej ulicy Ząbkowskiej - trzonem jest trójkąt utworzony przez Radzymińską, Kawęczyńska i Otwocką ograniczony z trzech stron torami kolejowymi.
Skąd ta różnica?
Po prostu ten podział był przed wojną a ten rozszerzony zaczął sie pojawiać wiele lat po wojnie.
Co to jest wał?
To nasyp torów kolejowych idących od Dworca Wschodniego w kierunku Gdańska. Ten wał to jeszcze rozwidlał się tworząc swoisty „trójkąt bermudzki” na styku Szmulek, Targówka i Grochowa. Tam to nawet przez kilka lat milicjanta nikt nie widział. Pewnie dlatego tak dobrze w czasach szkoły podstawowej tam nam wychodziły różne zabawy a zwłaszcza eksperymenty oparte na mniej lub bardziej skomplikowanych mieszaniach chemicznych. Ot taki poligon doświadczalny akuratny dla „małego chemika” czy raczej pirotechnika.
Wzdłuż wału, od wiaduktu co kończył „naszą” Radzymińską szła w kierunku Kawęczyńskiej a następnie w kierunku Dworca Wschodniego jedyna chyba w swoim rodzaju ulica w Warszawie, ulica nomen omen Boruty.
To była taka ulica jak i jej patron – sam diabeł tam wieczorami - a zdarzało się, że i w dzień - mówił dobranoc a przejechać to tam można było tylko w dzień i to tylko rowerem bo to była tak naprawdę tylko ścieżka. Może i niektóre kawałki bruku między końcem Kawęczyńskiej a torami Dworca Wschodniego to były kawałki tej ulicy ale w tamtych czasach czyli w końcu lat pięćdziesiątych to nawet na mapie było z tą ulicą inaczej niż w rzeczywistości i inaczej niż dziś.
Jedynym mieszkańcem tej ulicy w tamtych czasach to był żebrak który żył w baraczku jakieś sto, dwieście metrów od pętli na Radzymińskiej. Dziś to pewnie będzie za tym miejscem gdzie „Szewczyk” ma swój warsztat. Jak ten żebrak umarł to się okazało, że był jednym z najbogatszych wtedy w okolicy. W materacu było tyle pieniędzy, że samochód mógł sobie kupić.
To nie tak dużo!
Dużo, bardzo dużo – wtedy samochód to kosztował około 200-300 pensji i jeszcze nie można było tak łatwo kupić.
Za wały nie chodziło się samemu, bo to i po co i niebezpiecznie było. Przecież tam tacy sami jak my przychodzili i z Targówka i z Grochowa i oni ten teren też uważali za swój plac zabaw.
Czy dochodziło do bójek?
Nie, raczej staraliśmy się utrzymywać „odpowiednią” odległość tak aby sobie nawzajem nie przeszkadzać. Utrzymywaniu odległości bardzo ułatwiały te nasze eksperymenty pirotechniczne czyli petardy domowej konstrukcji i rakiety robione z gilz od dubeltówek.
Doskonałą obudową do rakiet okazały się gilzy dwunastek i szesnastek wciskane w siebie. Wystarczyło z jednej z nich wybić spłonkę i już dysza rakiety była gotowa. Mieszanina saletry potasowej, tej do peklowania mięsa i cukru pudru co był dla posypywania pączków przeznaczony, dawała całkiem wydajne paliwo rakietowe. Po te gilzy to myśmy jeździli aż na drugi koniec Warszawy, na Marymont, na strzelnicę myśliwską. Była to kilkugodzinna wyprawa.
Dobrze zrobione rakiety to i dwieście metrów a nawet trzysta przeleciały.
W górę?
Jak leciała w górę to było trudno określić jak wysoko ale zdarzało się, że rakieta po starcie wybierała lot poziomy i wtedy można było określić zasięg dość dokładnie.
Wypadków przy tym nie było?
Nie, groźnych nie, czasami zdarzały się „śmieszne” - ostrożni widać byliśmy. Nawet lonty sami robiliśmy z moczonych w roztworze saletry sznurowadeł. Małe, krótkie lonty można było kupić w sklepie z zabawkami na Ząbkowskiej naprzeciwko sklepu z rurkami z bitą śmietaną. Były sprzedawane jako „pociski” do takich małych armatek – zabawek. Tam też kupowaliśmy kapiszony do własnej konstrukcji zapalników.
Czy dziś, tam młodzież bawi się podobnie?
Nie sądzę. Chyba po nas już nikt tylu i takich pomysłów nie realizował tam za wałami i nie tylko.
Inni byliśmy?
Pewnie i my inni byliśmy i czasy inne.
Lepsze?
Ani lepsze ani gorsze – po prostu inne. To było zaledwie kilkanaście lat po wojnie. Jak kręcili na Łomżyńskiej kolejny odcinek Klosa to dziwne rzeczy się działy. Ponoć nie było chętnych do grania Niemców a jak w czasie przerwy w kręceniu filmu jeden „gestapowiec” zadzwonił do drzwi do mieszkania bo chciał wody to kobieta która mu otworzyła zemdlała. Dla niej ta wojna którą oglądaliśmy tylko na filmach widać jeszcze nie całkiem się zakończyła.
Nam szykowano inne wojny i podboje – bohaterem miał być Lumumba którego zabili zanim sam zaczął na dobre zabijać a o naszym rotmistrzu Pileckim to dopiero trzydzieści lat później mieliśmy się prawdy dowiedzieć gdy o Lumumbie nikt już nie pamiętał.
SJS 10.12.2004
Papierosy
Sylwek miał kruczoczarne włosy i dziewczyny za nim szalały a tak przynajmniej mi się wydawało. Powiem więcej - wydawało mi się, że szaleją za nim dlatego że ma takie czarne włosy. Szampony już wtedy pod koniec lat pięćdziesiątych były koloryzujące i poprosiłem siostrę aby mi te moje włosy podczerniła. Radości było co nie miara ale to nie ja się cieszyłem tylko siostra z dowcipu że szampon mi rozjaśniający dała.
Hm - jaki to dowcip?
Jak ja miałem przychylność koleżanek zdobyć z jasnymi włosami?
Wchodzenie w życie usłane jest pułapkami.
Po latach w telewizji Kaszpirowski w telewizji różne czary mary wyczyniał i był taki program z nim w którym widzowie mieli się skupić i czegoś zapragnąć i to miało się spełnić.
Czego tu można dla siebie pragnąć?
Nic mi nie przychodziło do głowy ale nagle błysk - może te włosy moje mogłyby być czarne?
Nie minął rok jak znajomi pytają mi się czym ja te swoje włosy poczerniłem. Niczym.
To dlaczego masz takie czarne?
Mam?
A to ciekawe ale o tym Kaszpirowskim to ja nic nie mówiłem, nie przyznawałem się.
Ciekawe, że o te czarne włosy to pytały panie - może jednak coś w tym Sylwka powodzeniu z tym włosami było?
Sylwek miał starszego brata i ten brat długo zwlekał aż w końcu zdecydował się na ślub i wesele było w domu.
U Sylwka w domu na Wołomińskiej. Sylwek chodził między gośćmi i co któryś nieopacznie zostawił gdzieś paczkę papierosów to ją chował. Przyniósł do szkoły chyba z pięć rozpoczętych paczek papierosów, różnych oczywiście.
Po lekcjach poszliśmy całą paczką za wały co to były na końcu ulicy Kawęczyńskiej. Tam raczej nikt ani z rodziców ani z nauczycieli nie zaglądał. Nawet ulica tuż przy wałach miała odpowiednią nazwę - "Boruty". Tam chyba nikt nie zaglądał oprócz takich samych jak my. Zyskać za tym wałami to tylko swobodę można było a stracić dużo.
Swoboda to swoboda chyba w pięciu wypaliliśmy te sylwkowe papierosy a raczej nie paliliśmy wcześniej. Jak się papierosy skończyły wróciliśmy na Łomżynską gdzie akuratnie wesołe miasteczko się rozstawiło. Strzelnice karuzele i takie inne. Postrzelaliśmy, coś tam wygrałem no to poszliśmy na karuzelę.
I do domu - jakoś tak nas coś skierowało - każdy do swojego.
Następnego dnia w klasie brakowało pięciu "palaczy" - pochorowaliśmy się wszyscy.
Do dziś chyba żaden z nas nie pali. Nie było wtedy z nami Waldka Roguskiego i pewnie dlatego on jedyny w klasie wszedł w nałóg palenia a pluł i palił jak Savalas.
SJS
Z tyłu domy na ulicy Wołomińskiej - pierwszy budynek to Wołomińska 15. To były czasy gdy działały jeszcze latarnie gazowe zapalane i gaszone każda z osobna codziennie przez "latarnika". - zdjęcie ze zbiorów Marka Kurka -